czwartek, 8 września 2016

#3 Kolekcjoner kości by Jeffery Deaver



Na świecie jest wielu kolekcjonerów. Jedni zbierają znaczki, drudzy uwielbiają porcelanowe figurki, jeszcze inni płyty CD. To chyba nic złego, prawda? Słowo kolekcjoner brzmi dość niewinnie, dopóki nie chodzi o kolekcjonowanie czegoś... obrzydliwego? Wiemy, że niektórzy seryjni mordercy lubią zostawiać sobie coś, co należało do ich ofiary, pewnego rodzaju trofeum. Tak jest też z bohaterem (słowo bohater brzmi co najmniej dziwnie w odniesieniu do tego człowieka) powieści Jeffery'ego Deavera. 


To właśnie od "Kolekcjonera kości" zaczęła się moja przygoda z Panem Deavery'em, a przyciągnął mnie tytuł. Po prostu. Bądźmy szczerzy, tytuł i okładka to pierwsze dwie rzeczy, które decydują o tym, czy damy książce szansę czy też nie. Oczywiście nie u wszystkich, ale u znacznej większości z nas to się sprawdza. Chociaż, jak to mówią: "nie oceniaj książki po okładce". Można się zawieść. Jasne, że tak. Zdarzyło mi się parę razy. Na szczęście nie u Jeffery'ego.

O czym?
Nowojorska policjantka, Amelia Sachs, podczas codziennego patrolu odnajduje na stacji kolejowej zwłoki mężczyzny zakopanego w ziemi. Jest to pierwsza ofiara naszego mordercy, który zaczyna prowadzić z policją pewną grę. Na każdym miejscu zbrodni zostawia ślady prowadzące do kolejnej ofiary, która zginie, jeśli nie uda im się na czas odczytać pozostawionych wskazówek.
Przy tej sprawie detektywi proszą o pomoc Lincolna Rhyme'a, który od czasu tragicznego wypadku jest praktycznie całkowicie sparaliżowany. Nie jest to jednak problemem, ponieważ dzięki swojej inteligencji Rhyme nadal uważany jest za jednego z najlepszych kryminalistyków na świecie, mimo że nie może osobiście stawiać się na miejscach zbrodni. Do tego zadania potrzebna jest mu pomoc, dlatego prosi o nią młodą Sachs.

"Czasami coś się wydarza. Czasami jesteś kimś innym, niżbyś chciała. Robisz co innego, niżbyś chciała. Życie się zmienia. Czasami trochę, kiedy indziej bardziej"

Wrażenia:
Książka trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Wszystkie opisy miejsc zbrodni, badań, interpretacji śladów, choć chwilami naprawdę przyprawiają o gęsią skórkę, to nie pozwalają się nudzić ani przez chwilę. Dosłownie nie chce się przerywać czytania. A nawet nie tyle "nie chce", jak po prostu "nie może" się przerwać. Znacie to uczucie, kiedy mówicie sobie: Dokończę tylko ten rozdział i na dzisiaj dość, a koniec końców odkładacie książkę kilka/kilkanaście rozdziałów później albo po prostu po przeczytaniu ostatniej strony? Taa, tak jest z "Kolekcjonerem kości". Każda końcówka rozdziału, każde zdanie sprawia, że po prostu musisz wiedzieć, co wydarzy się dalej. I nieważne, co masz do zrobienia, nieważne, że już ledwo widzisz, bo tak strasznie bolą Cię oczy. Czytasz dalej.

Ekranizacja:
Jeśli chodzi o film, obejrzałam go dopiero po przeczytaniu książki, choć wiedziałam o jego istnieniu wcześniej. Po prostu nie chciałam pozbawiać się frajdy z czytania. Wiadomo przecież, że ekranizacje nigdy nie oddają całości książki. Zawsze są jakieś różnice, pewne niedociągnięcia. Tak było i tym razem. Zawiodłam się. Jak książka podobała mi się bardzo, tak film niekoniecznie. Nie był zły. Ale znając wersję książkową, te wszystkie szczegóły, po prostu czegoś mi brakowało. Nie obejrzałabym go drugi raz, chociaż słyszałam, że wielu osobom naprawdę się podobał. Ale cóż, każdy ma swój gust. Każdy ma własne zdanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz